Teksty Magisterium

 powrót
Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Miriam

 

Katechiści powiedzieli...


Cz.I.

 

Rok 1986/87.


Zamieszkuję w prywatnym eleganckim domu.
Pani domu wychodzi dwa razy w ciągu tygodnia na jakieś spotkania przy kościele. Nie dopytuję się, bo cieszy mnie sam fakt mieszkania u osoby, która jest zaangażowana w jakąś pro - kościelną działalność. Bliżej nie wiem, jaką. Mam swoje miejsce w Kościele i w życiu: udzielam się w mojej rodzinnej parafii, jestem po uszy zaangażowana w diecezji, chcę w przyszłości pracować jeszcze bardziej dla Kościoła. Teraz studiuję.
Pani jest miła, czasem rozmawiamy przy kolacji. Czasami słyszę: u nas we wspólnocie...
Dostaję zaproszenie na jakieś katechezy, na które chodzę w kratkę. Z podobno najważniejszej wychodzę w połowie, bo śpieszę się gdzieś-tam. Podobno to się nie liczy do czegoś-tam i dalej mam nie chodzić. Bliżej nie jestem zainteresowana, więc nie dociekam.

 

Rok 1987/88.

Do mojej pani przyjeżdzają goście. Raz. I kolejny raz. Mają swoje spotkania, swoje modlitwy, swoje...wszystko swoje, ja jestem outsaider, mnie to nie dotyczy. Czasem pomagam...kawę lub herbatkę. Czasem ktoś zamieni parę zdawkowych słów. Od pewnego czasu orientuję się, że to zjeżdża sam establishment z czegoś-tam. Ktoś z Lublina, miły człowiek z brewiarzem w dłoni. Ksiądz zakonnik zabiegany mocno. Jakiś Włoch, drobny facet, trochę tajemniczy. Plus lokalni odpowiedzialni za...za coś tam. Mieszkam tu już drugi rok, ale jestem "nieswoja" - na to wychodzi. Niewiele się tym przejmuję, bo mam swoje życie i ścieżki, poza tym - ludzie są uprzejmi, choć mam niejasne wrażenie, że poza tym, co robią gdzieś-tam dla Kościoła, niewiele ich reszta świata interesuje. To zamknięty krąg, ma własne prawa, w końcu - wolno im, a to nie jest moja rzecz.
Z czasem zaczyna przyjeżdżać jakieś małżeństwo, bardzo sympatyczne, polubiliśmy się. No i - mieli dla mnie czas...Nareszcie ktoś z nich miał czas.
Dowiedziałam się dokładnie i szczegółowo, co to jest neokatechumenat, jakie są zasady,cele...Jedno zabrzmiało interesująco:
- My jesteśmy dla zbawiania Europy...
- Europy...? To brzmi interesująco. Bo wie pan, ja raczej stawiałam na Afrykę...Europy...To mi się podoba, brzmi ciekawie. To...ja też chcę. Zresztą przyda mi się lepsza niż dotąd formacja.
...i tak się zaczął cykl katechez plus założeniowa konwiwencja. Cieszyłam się. Nie podobała mi się tylko jedna sprawa: konwiwencja była w Częstochowie, ale nie byliśmy razem ani razu u Matki Bożej. Powiedziano nam, że nie po to tu jesteśmy. Ale kto chce, to może w wolnym czasie sobie iść.
Powstała nowa wspólnota. Cieszyłam się. Poznałam nowych ludzi, z kilkoma mam kontakt do dziś./ z tym, że z nikim już nie rozmawiam o neokatechumenacie.../ W tym mam bardzo serdecznego Przyjaciela i od problemów trudnych spowiednika w jednej osobie, przez wiele lat po dziś dzień.
Byłam panną, miałam czas. Na stancji zaczęłam brać udział we wspólnych brewiarzowych modlitwach, od wspólnoty doznałam wiele ciepła i serdeczności. Trochę trudno mi było mówić starszym ludziom po imieniu, ale w końcu się nauczyłam. Brałam...pełnymi garściami, było co brać...Psalmy, brewiarz, czytania, liturgie, formacja...Słyszałam, że to tak, jak u pierwszych chrześcijan, i byłam dumna, że mam w tym udział, tak jak to było całe wieki temu, w katakumbach, w Rzymie, u źródeł.
Od czasu do czasu słyszałam: katechiści mówią to...katechiści mówią tamto...Nie pamiętam, co mówili, pamiętam niepokój i sprzeciw. Swój, w samym środku siebie. Że...zaraz, ale to chyba nie tak...dlaczego katechiści...??? Dlaczego wszyscy słuchają bez drgnienia, bez cienia sprzeciwu, z głową w dół, tak jest, katechista na jakiś bliżej nieokreślony rodzaj władzy, ale jakiej i właściwie i skąd??? I jakim właściwie prawem? W moje życie, w moje sumienie, w moje wszystko - włazi obcy człowiek, nawet bez święceń. Ma władzę, wie o tym, a...jeżeli jej będzie nadużywał??.... Ale co ja się będę martwić na zapas. Może po prostu zapytam.
Zapytałam. Raz. Drugi raz. Było kogo pytać, naokoło wszak wszyscy byli z neo-. A na mojej stancji raz po raz nocowali ci, co "byli na drodze dłużej", byli "głównymi", od rozmaitych szczebli neo-władzy.
Dowiedziałam się zewsząd najdokładniej, jak mogłam. Że dla mojego dobra, mojego zbawienia, dla wszystkiego, co najlepsze dla mnie - powinnam słuchać. Że to tak jak zakon i takież posłuszeństwo. Zaufać drodze - i słuchać. A w ogóle - to ja na pewno będę miała bardzo trudno, bo w neo- z doświadczenia wszyscy wiedzą, że najtrudniej się nawracają lekarze, inteligenci wszelkiej maści, a już na pewno tacy, co są zaangażowani gdziekolwiek indziej w Kościele. Trudności - one są we mnie, bo ja jestem dokładnie takiego trudnego gatunku, tak że powinnam założyć z góry takie trudności i walczyć z nimi, tak, jak się walczy z pokusą...I z pokorą słuchać. Katechista ma Ducha Świętego. I wie lepiej. A ja jestem nowicjuszem na początku drogi, zresztą - wiele jeszcze przede mną...Na pewno.
A jednak - nie...Coś bardzo nieufnego zakiełkowało we mnie, pomimo całej serdeczności ludzi, którzy stali obok. Z tym, ze to byli ludzie "z szeregu", tacy jak ja. Chcieli więcej, lepiej, pewniej, dla Boga-Zbawiciela, dla Pana. Dla mojego Pana. Uczyli się tak samo jak ja...Psalmów, modlitw, rozważania pisma. Przeżywali podobne rozterki i zmagania. Mieli na pewno trudniej - musieli zostawiać w domu dzieci, współmałżonków, starych rodziców, żeby móc chodzić na spotkania, na liturgie, na modlitwy. Chcieli, organizowali sobie czas, byli ufni, promienni i ofiarni. Takich jak ja było we wspólnocie niewielu - młodych, wolnych, mogących mieć mnóstwo czasu dla Pana Boga. Toteż my młodsi pomagaliśmy, jak tylko mogliśmy.
A potem umarł brat ze wspólnoty.
Przyszli katechiści na spotkanie - extra.
Usiedliśmy wkoło. Z tyłu siadła wdowa i jeszcze rodzina zmarłego. Nikt...nikt im nie powiedział, jak bardzo nam przykro z powodu ich bólu. Przecież to był ból... Całe spotkanie zajęło przygotowywanie nas, neokatechumenów, na to, jak powinien wyglądać chrześcijański pogrzeb. To wielka radość, bo brat idzie do nieba. W związku z tym mamy ubrać się na biało, wziąć gitary i śpiewać, o ile dobrze pamiętam, radosne pieśni.
Oczywiście naokoło wszyscy będą na czarno, bo taki to już zwyczaj, i na pewno wezmą nas za nienormalnych. Ale mamy się tym nie przejmować, bo my jesteśmy Kościołem, wspólnotą wiary, nadziei i miłości, żywą, młodą, pełną Ducha Świętego.
Nikt...nikt nie powiedział rodzinie zmarłego przez ten mikrofon ani jednego ciepłego słowa. Ani jednego.
Nie poszłam na ten pogrzeb, nie chciałam. Nie miałam ochoty ubierać się na biało i robić z siebie idiotki ze śpiewem "Alleluja" tylko dlatego, że tak powiedział świecki obcy facet, który posiadał władzę daną nie wiadomo skąd, z jakiejś "góry", ale z jakiej???? Nie. I już. Poza tym - facet milczał. Gdyby był...gdyby był z Ducha Świętego, powinien był uszanować ból drugiego człowieka. Pochylić się nad nim z miłością. Nie zrobił tego. Nie jest wiele wart. To - co tu właściwie jest grane??
To było pierwszy raz - moja neo-niesubordynacja. Następne poszły łatwiej. Nie, nie mogłam ufać do końca tej drodze. Ci ludzie "z góry"... Nie ufałam im.
Panu Bogu - owszem. Ufałam na pewno. A Pan Bóg przecież - był. We Mszy św., chociaż nazywanej "liturgią", z znaku pokoju i w łamaniu chleba. W braciach ze wspólnoty, tak samo często jak ja pełnych rozmaitych problemów.
Znalazłam jakiś "pół-środek", chodziłam w kratkę na spotkania, nie, na pewno nie byłam świetlanym przykładem neo-siostry... Ale - nie było niczego innego. Innej, równie solidnej formacji. I dobra była wspólna modlitwa, wspólne spotkania, wspólne wyjazdy. Dobre. Na pewno.
Dwa razy brałam udział w nocnych czuwaniach. Na pierwszym - w noc Zesłania Ducha Św., spotkałam swoją panią profesor za szkoły sprzed lat. Bardzo się ucieszyłam. Ona też. Przypomniało mi się wtedy, że ona od kilku lat uporządkowała swoje życie religijne i zaczęła jeździć na jakieś spotkania. A to tu? Świat jest jednak bardzo malutki...
Drugie czuwanie było "na Paschę", jak w neo- określano Wielkanocne Święta. Była to bogato oprawiona w czytania i psalmy uroczystość, z chrztem małych dzieci w wielkiej misie z ciepłą wodą święconą.
Pytałam trochę o te dzieci, co je chrzczą. Jedno było nieślubne, ale to drobiazg, bo tak się czasami w życiu zdarza, a młodzi się kochają, to się pobiorą, jak on skończy wojsko. Drugie było "przedślubne", to od młodej pary katechistów, co się niedawno pobrali, trochę wpadli, ale to nic, przecież i tak by się pobrali. A teraz nam głosili niedawno katechezy. I jeszcze dwoje innych, rodzice czekali prawie rok na Paschę, bo chcieli mieć dzieci chrzczone właśnie teraz.
Bóg jest Miłością, a Jego Zmartwychwstanie to wielki dar dla nas...Na Paschę mieliśmy się ubrać pięknie i świętować do rana. To i ja się ubrałam, jak kazali. Sukienka, makijaż. Super. Plus moje świeże, młode 22 lata, sam kwiat. Po liturgii były neo-śpiewy i tańce. Boże, jak miło i dobrze. Zaraz...Nie, wcale mi się nie zdaje...To jest...To są...czyjeś wielkie, płonące namiętnością i pożądaniem oczy...Jak dwie pochodnie...On...tak...zaraz, ale to jest święte zgromadzenie, armia Pana, to jest Pascha, to jemu się coś może pomyliło, dobrze, że półmrok, to może nie wszyscy dojrzą, zdążę, zwieję, na górę, na dół, nie, nie chcę już nic jeść, ja przepraszam, dziękuję, uciekam, nie mam czasu, pokój z wami, ja mam pociąg właśnie za chwilę z dworca. Do domu. Tak, szybko do domu.
Uciekłam. Mogłam. Nie było czasu, zdawałam egzaminy końcowe, szukałam miejsca do pracy, niezależności wszelkiej, w rzeczywistości, która była taka trudna. Zostawiłam z tyłu spekulacje i plotki neo - braci, niewiele mnie to interesowało. Zjechałam ze stancji do domu, na wakacje. A potem znalazłam nową.

 

Rok 1988/89.

Co dalej?
Szukam. Pracy z mieszkaniem. Za chwilę zdam ostatnie egzaminy, odbiorę dyplom. Tu gdzie chcę zostać, chcę jakoś pomagać, z czasem się to na pewno sprecyzuje, czasy są nie po temu, żeby zaplanować cokolwiek, w Bogu nadzieja. W Bogu...
Jest...
To...? Tak daleko od domu, od bliskich, od mojej diecezji, od wszystkiego, co kocham...? Tu...?
Tu.
Pakuję walizki. Zanim je spakuję, powinnam...powinnam mimo wszystko tam pójść. Temu człowiekowi zawdzięczam wiele. Niezależnie od tego, jakie ma słabości.
- Przyszłam się pożegnać, wyjeżdżam.
- Gdzie?
- Daleko. Taka wieś...
- Ja wiem, gdzie to jest! Wiesz, tam niedaleko jest wspólnota.
- Cholera jasna. To znaczy...to jest...No, przepraszam.
- A jakbyś miała jakieś problemy, zgłoś się...
- Się zgłoszę, jak będę chciała. To jest...Jakby co, to będę pamiętać i człowieka i adres. Dziękuję. Bardzo. I pokój z tobą. Z Panem Bogiem.

 

 

Cz. II

 

1989.

Jestem sama. Tak chciałam. Posprzątałam już całe to mieszkanie z góry na dół. Pracy mnóstwo. Naokoło tyle życzliwych twarzy. Ale to...za mało.
Brakuje...wspólnoty...modlitwy...brakuje ludzi, sama jestem, jak pies. To co, że Przyjaciele piszą listy, tyle listów, zewsząd, dobrze, że są, miej Ich Boże w opiece, wiesz, ja Ich bardzo kocham, będę się modlić co wieczór, tylko tyle mogę Im dać. Ale ja chcę inaczej, ja chcę do ludzi, ja nie umiem żyć jak kontemplacyjny mnich, i wiesz...ja nie chcę być sama. Rozumiesz? Posłuchaj...a może jednak...ten...neokatechumenat...
Pojechałam. Raz. I drugi raz. I kolejny raz. Wróciłam jak do domu, uprzytomniłam sobie, że po dwóch latach w neo-...nie umiem już inaczej...Tylko tak: modlitwa, liturgia, wspólnota. Konwiwencja. Agapa. Amen. Katechiści...i całe to posłuszeństwo...A może mi się tylko tak wydaje?
Aż przyjechała do mnie moja Siostra. Była sobota wieczór. Ja chciałam...na Mszę św. do neokatechumenatu. Ale - nie chciałam zostawiać Siostry samej, to nie fair. Przebyła pól dnia drogi. Cóż. Zapytam.
Zadzwoniłam do ojca prezbitera. Wyjaśniłam, co i jak. Ucieszył się, powiedział, że jego akurat nie będzie, bo coś-tam, ale mam im powiedzieć, że on pozwolił.
Pojechałyśmy.
Do mojej Siostry podszedł główny odpowiedzialny i powiedział, że jej nie zna.
Powiedziałam mu, co i jak, powiedziałam, że ksiądz pozwolił.
Nikt...nikt nie był dla niej taki miły, jak powinien był być. Była...obca. Obca. Zupełnie, jakby jej tam wcale nie było. Jak powietrze. Jak ktoś, kto wtargnął na zgromadzenie bez karty wstępu.
Siostra pojechała.
We wspólnocie zawrzało.
"Główni" poskarżyli się u jeszcze główniejszych. "Główniejsi" przyjechali. Prawdopodobnie zgoda na obecność mojej Siostry była "języczkiem u wagi", prawdopodobnie chodziło w ogóle o "niesubordynację" ojca prezbitera. Nie zawsze słuchał katechistów, za często "robił swoje".
Poskładałam ten obraz z drobnych plotek, których trudno było uniknąć przy takiej okazji. Usłyszałam od "naszych" odpowiedzialnych, że od tych "z góry" się prezbiterowi "dostało". Ksiądz był elegancki i na moje pytanie, co się właściwie stało, milczał. Do mnie osobiście nikt nie miał żadnego "ale". Na spotkaniu z katechistami wszyscy usłyszeli wyraźnie od nich: żadnych obcych. Żadnych. Nie wolno.
A potem pojechaliśmy na konwinencję.
Dowiedziałam się, że gdzieś powstała nowa wspólnota. A jej głównym odpowiedzialnym został kawaler.
...zabrzmiało znajome echo sprzed kilku lat...najlepszy mąż to jest mąż z neokatechumenalnej drogi...

Bardzo szybko wyszłam za mąż. Nie było się zresztą nad czym długo zastanawiać. Mąż z neokatechumenatu to jak Pan Bóg złapany za nogi. Wizja wspólnego życia w neo-wspólnocie. Wspólne modlitwy, wspólne wyjazdy, wszystko wspólne. A ja miałam 23 lata i naprawdę czułam się sama. Mniejsza o wielkie uczucia, przecież katechiści mówią, że tak naprawdę to trzeba codziennie umierać dla drugiego człowieka, katechiści mówią, że...i tak dalej.
Miałam dużo szczęścia.
Mąż był zakochany na śmierć, wychowany elegancko, "przetrzymany" w kawalerskim stanie na tyle długo, żeby móc potem skutecznie się oprzeć rodzicielskiej nadopiekuńczości.
To były plusy.
Minus przedstawiłam Panu Bogu na kolanach już tydzień po ślubie:
- Panie Boże, to jest...wrak. Z zagmatwanym kawalerskim życiem. Poniszczone wszystko. Bez szans. Tak bez Ciebie - nie dam rady, nigdy nie dam rady. Najchętniej bym zresztą uciekła, ale za późno. Patrzę zatem w to, co najcenniejsze -w Twój Sakrament, a w Nim w Twoją Łaskę. I ufam, że będziesz za mną stał. Za nami stał. Amen.
...a neokatechumenat...? Cóż. Że tak powiem - zniknęli wszyscy. Jak się okazało, że nie damy rady. Jeździć na spotkania, bo brakuje czasu. Przewodniczyć wspólnocie, bo kłopoty z ciążą i trzeba jej pilnować.
Wspólnota...nie, to nie wspólnota, to my zostawiliśmy wspólnotę przecież. Oni tam zostali. Tu też co prawda była wspólnota, ale ja powinnam "za mężem", czyli...
A zresztą - w obliczu narastających problemów i spraw - problemy neo- wydały się nam sztuczne i naprawdę niewarte roztrząsania.
Zostaliśmy - bez neokatechumenatu. Sami, we dwoje z sobą. I z garstką starych wiernych Przyjaciół, jeszcze z kawalerskich i panieńskich lat.

 

 

Cz. III

 

1990 i następne.

Życie się unormowało, przeprowadziliśmy się. Zamieszkaliśmy w centrum, blisko...blisko miejsca neokatechumenalnych spotkań.
Zatęskniliśmy tak po prostu. Do znajomych twarzy, do ludzi, do wspólnoty, modlitwy, psalmów...
Nareszcie mogło być tak, jak kiedyś chcieliśmy. Z małym synkiem przy piersi chodziliśmy co kilka dni na spotkania, na liturgie, na modlitwę.
Dziecko rosło, miało prawie rok. A latem 1990 roku był w Częstochowie Światowy Dzień Młodzieży i spotkanie z Ojcem Świętym.
Zostawiliśmy dziecko pod opieką, bo bardzo chcieliśmy jechać na spotkanie z Ojcem Świętym.
Wyjazd był zorganizowany z neo- i pojechaliśmy. Najpierw do Rudy Śląskiej. Tam były modlitwy.
Potem na Śląsk, bo zorganizowano objazdową pielgrzymkę po rozmaitych sanktuariach. Papież był już w Polsce, ale o Nim na razie w autokarze nie było w ogóle mowy. Ani słowa. Za wyjątkiem tego, że mamy się przygotować na spotkanie z nim - i na spotkanie z Kiko, który miał z tej okazji przyjechać do Polski i będzie do nas mówił w jednym z częstochowskich kościołów.
A póki co - autokar krążył trochę po jakiejś okolicy na Dolnym Śląsku, bo szukano miejsca na Liturgię Eucharystii. Takiego, żeby okoliczni ludzie nie widzieli.
Miejsce znaleziono, Mszę Św. wreszcie można było odprawić, pojechaliśmy do Częstochowy. Szybko, żeby się nie spóźnić na spotkanie z Kiko.
Na Kiko, sztandarowa postać z neokatechumenatu, i my czekaliśmy. No, nareszcie. Jest. Mówi.
To był...taki wrzask...Na wysokich "częstotliwościach", pełen niepokoju, i w tonie, i w treści. Tłumacz ledwo nadążał. Pamiętam jeden akapit zupełnie dosłownie:
- Ja jestem świnią, ty jesteś świnią, my wszyscy jesteśmy świniami. Ale Jezus nas kocha i ma dla nas życie wieczne. Wyszłam pełna niesmaku. Obok szedł mąż i milczał. Wreszcie powiedział szeptem:
- To jakiś histeryk...Co on właściwie powiedział?...Że co??
- Cicho, Misiu, bo nas zlinczują...
Naokoło bracia ze wspólnoty mówili z zachwytem, że takie to było świetne, mocne, że takie prawdziwe.
No - nic...A teraz na plac, na spotkanie z Ojcem Świętym.
...na plac brakło i czasu i miejsca. Było...było właściwie tak jak w Biblii...Uczta była w środku...A kto nie zdążył, temu bramy zamknięto...
Na bocznym placu z daleka od wszystkich został...sam neokatechumenat. Wspólnoty z Polski, wspólnoty z Hiszpanii, z Ameryki i skądkolwiek jeszcze. Cały plac. Być może jakieś wspólnoty zdążyły na główny plac, pewnie tak.
My byliśmy na zewnątrz. Z katechistami. Nikt nie zapytał, dlaczego, czy się nie da inaczej, czy można stąd wyjść i znaleźć indywidualnie jakieś miejsce...Nikt.
- Misiu, ale my nie po to tu przyjechaliśmy...Misiu, trzeba coś wymyślić, ale co??
- Na razie posiedzimy trochę i popatrzymy. Zresztą i tak nic nie widać i nie słychać, nawet nie wiemy, gdzie jesteśmy, za późno...Popatrz, tu jest sam neokatechumenat.
Siedzieliśmy. Neokatechumenat niewiele się przejmował Ojcem Świętym. Hiszpanie grali w karty. Dziewczyny tańczyły neo-tańce. Papież...nie, nikt nie mówił ani słowa o Papieżu, o tym, co za murem, co tam dalej, poza tym to było naprawdę gdzieś daleko. Jak okiem sięgnąć - cały ten plac miał swoje własne wewnętrzne neo-życie i świetnie sobie radził bez Ojca Świętego. Na pewno.
- Misiu, ale my tu nie po to przyjechaliśmy, nie po to, ja nie będę tu dłużej siedzieć, nie będę, słyszysz, nie chcę, ja tu nie po to przyjechałam, co to jest? a tam zostawiliśmy dziecko samo, przecież my go nie po to samego zostawiliśmy, żeby tu teraz tkwić, ci ludzie mają gdzieś to wszystko, co się dzieje tam dalej, a zresztą, może mi się zdaje, może to nie tak, ale to trzeba koniecznie jakoś sprawdzić, przecież my tu siedzimy i tracimy czas, nie, ja muszę coś wymyślić, natychmiast, ja tu ani minuty dłużej nie zostanę, nie chcę.
- A katechiści? Pozwolą nam?
- Co??? Pozwolą? Co to znaczy pozwolą, kto im dał taką władzę, ja mam ich dokładnie teraz gdzieś. Idziemy. Powiemy im, że idziemy, a potem wrócimy. A jak nie pozwolą, to też pójdziemy. Chodź. Szkoda czasu.
...i przeszliśmy...na drugą stronę...też tak jak w Biblii, z jednej rzeczywistości do drugiej...Nie, wcale nam się nie zdawało. Na bocznym placu - zostawiliśmy inny świat. Trzymany pod rygorem jakiegoś prawa, wiązany posłuszeństwem wobec katechistów. To tak jakby ludzi zamknąć w klatkach z psychicznej presji grupy "z boku" i ciężaru posłuszeństwa katechistom "od góry".
Modlitwa, serce, miłość, to wszystko co w Ewangelii - było tam, gdzie powinno było być: na placu przy Ojcu Świętym.
Posiedzieliśmy trochę - razem. We wspólnocie Kościoła, z innymi braćmi w wierze, z Ojcem Świętym. Niedługo, bo trzeba było wrócić do neo -. Do neo-? Nie, nie. Nie.
- Zabieramy rzeczy i wyjeżdżamy. Natychmiast.
- Dlaczego?
- Bo nie chcemy już tu być. Byliśmy tam po drugiej stronie. Tam jest Papież. Może tyle na razie. Chcemy jechać z powrotem. Natychmiast. Wróciliśmy taksówką. A potem po dziecko do Babci.
Pomyśleliśmy, że dość. Że może by napisać jakieś pismo do Kurii, opisać to wszystko, co przez lata było naszym udziałem, bo coś na pewno tu "zgrzyta" jak piasek w trybach. Ale właściwie - co??
Nie ludzie we wspólnocie przecież. Poza tym - to są nasze subiektywne zdania. A naszego ks. Proboszcza bardzo lubimy, i tylu innych ludzi z neo - też. Jak to ruszymy - może się zrobić zamieszanie, ktoś niesłusznie może "oberwać", nie...lepiej nie. Zaczekamy jeszcze. A na razie - znikamy z neo. Powiedzą...ojej, powiedzą o nas dokładnie to samo, co mówią zawsze o tych, co odchodzą - żeby z nich nie brać przykładu, bo to zły przykład - tak nie ufać drodze...Pewnie tak.

Kiedy następne dziecko było w drodze, nie było nas "na drodze". Nie, nikt nas z neo- wtedy nie odwiedzał, za wyjątkiem Kaśki.
Kaśka nas polubiła i my ją. Przyjeżdżała raz na jakiś czas z odległego miasta i zawsze wiedziała, że może u nas liczyć na nocleg.
Raz wróciła z neo-liturgii smutna. Powiedziano jej, że my nie jesteśmy już w neo-, więc ona nie powinna nas odwiedzać ani u nas nocować.

A pewnego dnia w mojej rodzinnej miejscowości odwiedziłam moją panią profesor ze szkoły. Tę, co ją kiedyś spotkałam w Krakowie na nocnym czuwaniu.
Nie, nie była już w neo -. Nie przeszła przez drugie skrutinium. Nie była zresztą nawet w katolickim Kościele - została wierną w zborze adwentystów. Powiedziała, że nigdy jej nie odpowiadało to, co jest w Kościele w wydaniu "masowym", że to trzeba - wspólnoty...

Urodziłam drugie dziecko. Życie nabrało tempa.

A kiedy nasze trzecie dziecko było w drodze -wróciliśmy do neokatechumenatu.
Zresztą - poza nimi nikogo praktycznie nie znaliśmy...Kiedy mieliśmy poznać, jeżeli tak długo braliśmy udział w neo-programie?
Wróciliśmy. Usłyszeliśmy komentarz: patrzcie, to prawda. Katechiści mówią, że kto wyjdzie ze wspólnoty, będzie za nią tęsknił i wróci, bo poza wspólnotą nie ma niczego, co warte by było większej uwagi.

Wróciliśmy, przestaliśmy zwracać uwagę na neo - drobiazgi, nie mieliśmy na to czasu.
Dokonaliśmy małego podsumowania: niewiele się we wspólnocie zmieniło. Jeden kolega się ożenił z kimś spoza wspólnoty. Jedna para "dojrzewała do małżeństwa", co było zresztą i tak nietrudne do przewidzenia. Pozostali - bez zmian. Panny zostały pannami, kawalerowie kawalerami. Z ta różnicą, że neo - zabierało im coraz więcej czasu. I jedna mężatka zostawiła męża i zamieszkała z kim innym. I jednej pani mąż popełnił samobójstwo. I miała powstać nowa wspólnota ale nie powstała. Jeździliśmy trochę tam na katechezy, żeby odświeżyć zasób neo-doświadczeń. Usłyszeliśmy tam, jak to ksiądz katolicki ze swoim kapłaństwem nie ma co tak za bardzo się wypychać "przed szereg", bo on jest tylko takim ministrantem, małym pomocnikiem Pana Boga. Obecni w kościele parafianie byli jakby lekko wstrząśnięci. Ksiądz jakby lekko też.
My też się poczuliśmy lekko wstrząśnięci i postanowiliśmy jednak nie odświeżać neo-doświadczeń. Bo tak jakby...wracało to wszystko od nowa. Ale właściwie... co???
Małżeństwo, które przyjeżdżało spoza miasta prowadzić katechezy i opiekować się nami we wzrastaniu w wierze, podobało się nam bardzo. Mieli kilkoro dzieci, które wozili z sobą po całej Polsce. Z katechezami. Byli oddani neo-sprawie, pełni taktu i wewnętrznego przekonania, że oddali całe swoje rodzinne życie w dobrej wierze.
Pojechaliśmy na wyjazdową katechezę.
Włączono wideo. Pokazano rodzinę z trójką adoptowanych dzieci, które pojechała głosić katechezy w Homlu.
- Wiecie, stąd wszyscy uciekają, bo tu blisko Czernobyl... I żywność jest napromieniowana. A do nas przychodzą ludzie i opowiadamy im o historii zbawienia... Obejrzeliśmy film. Sensowność ciągnięcia trójki małych dzieci tam, gdzie jest napromieniowane wszystko wokół poddałam w wątpliwość prawie natychmiast w towarzyskiej wymianie zdań z kilkoma osobami. Usłyszałam, że ja może nie umiem, bo nie ufam tak Panu Bogu - a tu trzeba mieć wiarę żywą, i dopiero wtedy dzieją się prawdziwe cuda. Neokatechumenat jest pełen takich cudów i takich ofiarnych ludzi. A my...my dopiero wzrastamy w wierze, więc to nic dziwnego, że szarpią nami wątpliwości.
Wróciły stare wątpliwości. W dodatku blisko była Wielkanoc, powiedził nam zatem ksiądz - katechista wędrowny, że (cytuję): "żadne tam wyjazdy do rodzin, tylko tu. Tu trzeba być i święcić Paschę razem z braćmi ze wspólnoty".
Cóż...Na Paschę nie zostaliśmy, bo woleliśmy jednak spędzić Święta z rodziną.

Urodził się nam trzeci syn, radość była wielka, w neokatechumenacie też. A kilka osób ze wspólnoty bezinteresownie nam w wielu rzeczach pomagało. Cieszyliśmy się. Dzieci rosły. Nie, nie chcieliśmy czekać "do Paschy" i chrzcić małego za niecały rok...Tak naprawdę - byliśmy po dawnemu niesforni...Co traktowano z tolerancją, bo przecież - kiedyś się w końcu nawrócimy...
Zostaliśmy tak czy owak neo-rodziną, zresztą połowa dawnych znajomych i spraw "zniknęła", bo i tak nie było na nie czasu. Żyliśmy we wspólnocie, żyliśmy wspólnotą, cieszyliśmy się z tego, nie zwracaliśmy uwagi na drobiazgi, które nas kiedyś drażniły, i...
...i pewnego dnia nie zdążyliśmy na sobotnią liturgię, bo coś tam.
Wzięłam dzieci w niedzielę i powiedziałam im, że idziemy na Mszę Św.
Najstarszy syn umiał już dobrze mówić. Powiedział mi, że - Mamo, to nie tu...Tam się przecież modlimy - w salce.
Dzieci bardzo dawno nie były już w żadnym kościele...Zapomniały, że od modlitwy jest - kościół...Zapomniały na pewno. Zabolało mnie. Raz.
I kolejny raz:w domu był remont. Niania musiała wyjść. Ja byłam w pracy, daleko od domu. W domu oprócz malarza była jeszcze neo-siostra ze wspólnoty, bo miała kłopoty finansowe i mogła u nas zarobić trochę grosza.
Niania prosiła ją prawie na kolanach, żeby została z dziećmi. Usłyszała, że nie ma mowy, a zresztą ona jest wolnym człowiekiem i chodzi, gdzie chce. Cóż. Malarz zszedł z drabiny i zajął się dziećmi. A neo-siostra poszła na wolność, ze spokojnym sumieniem.
- I pani takim ludziom pozwala sobie mówić po imieniu? - pytała potem niania w rozgoryczeniu.- Przecież to beton bez czucia i wyobraźni...
Cóż. Zaczęłam się od nowa zastanawiać nad wieloma drobiazgami, na które nigdy przedtem nie zwracałam żadnej uwagi. A najbardziej nad tym, jak to się mogło stać, że moje dzieci zapomniały, że to kościół jest od modlitwy. Kościół. Że to jakaś schizofrenia, ale gdzie..??? W nas?? W doktrynie?? Gdzie??
Niedługo się zastanawiałam.
Wyjechaliśmy. Rozpoczęło się I skrutinium.

 

 

Rok 1993/94.

 

I skrutinium.

W te trzy dni postanowiłam wejść z wiarą i nadzieją. Wziąć wszystko, co daje Pan Bóg, co ma do ofiarowania na skrutinium, bo to przecież będą - Jego dni.
I sporo jeszcze do dzisiaj pamiętam.
Egzorcyzm, którego miał udzielać ks. Biskup, ale udzielał wędrowny katechista, bo ks. Biskup wie o wszystkim, co się tu dzieje, ale nie mógł przybyć / a tak się teraz po latach zastanawiam - czy rzeczywiście nasi Hierarchowie są tak bardzo dokładnie informowani o wszystkim, co się dzieje w neo-wspólnotach? Bo przecież gdyby istotnie byli informowani dokładnie - byliby też obecni od czasu do czasu na kolejnych skrutiniach. Być może podaje Im się tylko ogólny zarys co niektórych spraw/.
Własnoręczny podpis każdego z nas w Biblii, Księdze Życia, po to, żeby za każdego z nas przez lata modliła się wspólnota, nawet wtedy, kiedy odejdzie "z drogi", bo i tak może być...
I zadanie, zadane ponoć tylko raz i tylko na I skrutinium. Według Pisma Św.:
"weź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim"
- Wszystko...-powiedział główny odpowiedzialny. - I pamiętajcie, że w Nowym Testamencie jest opisana taka historia dwojga ludzi, którzy oszukali na tym wspólnotę i umarli. Z wami też może tak być. Pan Bóg widzi serce każdego z was. A jeżeli nie powiecie jutro na te propozycję ze strony Boga:amen, to nie możecie przejść przez pierwsze skrutinium. Zostaniecie w jakiejś młodszej wspólnocie, aby wzrastać w wierze. Noc, kiedy wszystko pieniło się we mnie, bo pomyślałam, ze w tym wszystkim, gdzieś, musi być jakiś kant...Ale nie, nie, może mi się zdaje, a w końcu - tak chciałam. Zawierzyć Panu Bogu. Dobrze. Zawierzam. Amen. Przecież ja w końcu zawsze chciałam "iść na całość". I dlaczego poddawać w wątpliwość to wszystko, co tu naokoło, kolejny w życiu raz...?Amen. Tak jest. Amen.
I pamiętam to "amen", które każdy musiał powiedzieć osobno. Przed całym zgromadzeniem.
Kilka osób powiedziało, że nie. W tym jeden ksiądz. Myślę, że trzeba było mieć dużo odwagi, żeby wtedy powiedzieć "nie".
Pomyślałam wtedy, że...że tak się łamie sumienia tym wszystkim, którzy nie są do tego przekonani. Że to nic innego jak zwykła psychologiczna manipulacja w wypadku człowieka, który jest słabszy psychicznie. Że...coś tu gdzieś jest nie fair. Ale gdzie??? A potem? Kto tego nie zrobi - będą mieć na niego "psychologicznego haka", zakładając, że gra jest nieuczciwa. A kto zrobi??? No?? Ale to się wszystko okaże "w praniu". A póki co- zdaje się, że moja kolej. Boże drogi...Pomóż, bo ja się boję...
- Amen.
A po powrocie było spotkanie, na którym wspólnota miała obdarzyć zaufaniem kilka osób, wybrać ich na odpowiedzialnych - a zarazem na ekipę stałych katechistów, którzy teraz w świat polecą z Ewangelią i będą służyć Bogu, głosząc katechezy.
Spokojnie oddaliśmy z Mężem swoje głosy na te kilka osób. Co prawda we wspólnocie byliśmy jak dotąd jedynym małżeństwem i teoretycznie powinna nam się oddać neo-władza, wiedzieliśmy jednak dobrze, że nikt spośród braci nie dokona takiego wyboru. Za bardzo byliśmy "niesforni", mąż nie miał cienia talentu organizacyjnego, ja co prawda jakby więcej, za to ja byłam "duchem niespokojnym", dociekającym nadto dokładnie, co, dlaczego i jak...Mogłabym być "szyją..."...hi hi, ale to nie w neo-, gdzie kobieta ma milczeć i słuchać mężowskiej władzy. Nie, odpada. Wspólnota wybierze wariant awaryjny - "głównym" zostanie jakiś kawaler. O - proszę. Już jest.
Zagłosowano demokratycznie na brata ze wspólnoty.
Wstali katechiści.
- Pamiętajcie, że my też mamy swoje głosy.
...i poproszono Męża i mnie, żeby wstać...
Zapadła cisza. Nikt nie powiedział, że nie. Władza katechistów jest władzą najwyższą. Po skrutinium - jest w odczuciu wszystkich bodaj świętą władzą.
Głosowanie...W sekundę wszyscy zapomnieli o głosowaniu. Co się zresztą mówi w takiej sytuacji, kiedy katechista mówi, że...A zresztą, cokolwiek on mówi, mówi przez niego Duch Święty. Amen.

I tak dostaliśmy z Mężem "rząd dusz".
Naprawdę.
Wspólnota była niewielka, za to władza suwerenna i nieograniczona. Tego nie wie nikt, kto nie poczuł w swoich rękach takiej władzy...Można dostać zawrotu głowy.
Mieliśmy z tym kłopot. Nie byliśmy przyzwyczajeni. Naprawdę wprawiało nas w zakłopotanie widzieć, jak ci wszyscy ludzie na nas patrzą, jak czekają grzecznie i w milczeniu na taką czy inną decyzję, jak bez cienia sprzeciwu przyjmują wszelkie sprawy i propozycje. Chcieliśmy...chcieliśmy jak najlepiej. Jeżeli to nam powierzył Pan Bóg kierowanie tą wspólnotą, to teraz trzeba - po pierwsze być przykładem.

Pozbycie się ziemskich zabezpieczeń poszło nadzwyczaj łatwo. Pomógł nam zapewne Pan Bóg, i niech Mu będą za to dzięki, bo uwolnił nas w ten sposób już "na wejściu" od duchowej schizofrenii...Na skutek skomplikowanej sytuacji spadkowej w rodzinie byliśmy zmuszeni rozliczyć się w taki sposób, że został nam co prawda dach nad głową, za to wszelkich oszczędności zostało niewiele ponad 30 złotych...
- Co zrobimy? - zapytał mnie Mąż...
- Jak to co, Misiu. Dziękuj Bogu! Tak, jak mówiono na skrutinium. Weź, wrzuć to wszystko do puszki w kościele. Na biednych.
- To co nam zostanie?
- Mam jeden bilet autobusowy, kartę telefoniczną... Nic nam nie zostanie, Misiu, nic. Złamanej złotówki...Nie bój się. Mamy dwie ręce do pracy, a nad nami jest Pan Bóg. Popatrz: ludzie we wspólnocie będą się teraz zastanawiać, co też zrobić dalej...A my się już nie musimy zastanawiać. Zostaliśmy z trójką dzieci bez żadnych finansowych zabezpieczeń. Na Bożej Łasce. To ci się już nigdy więcej w życiu nie powtórzy. Wrzuć to do tej puszki i nie zastanawiaj się nad tym. Lecimy na całość. I wiesz - chyba się cieszę. Podoba mi się to. Z Panem Bogiem przygody zawsze były najlepsze. No to jak ?
- Idę to zaraz wrzucić.

A potem się zaczęły dziać dziwne rzeczy.
Co chwilę dostawaliśmy wiadomość, że mamy pojechać na coraz to kolejne katechezy dla katechistów.
Najpierw się cieszyliśmy, bo spotkaliśmy tam wszędzie tyle znajomych twarzy... Zewsząd.
Ale spotkań przybywało, dzieci zostawały same, nie,nie same, wystarczyło powiedzieć jedno słowo we wspólnocie - zawsze przyszedł ktoś do opieki, bez dyskusji żadnej. A dzieci w końcu znały te "ciocie", więc zostawały z nimi bez problemów.
Ale co raz trzeba było zamykać na klucz dom i firmę, zainteresowanych odsyłać z niczym.
Nie - to wszystko razem tak nie mogło być... A tu przeprowadzka i remont, czy naprawdę nikt tego nie widzi? A tu Boże Narodzenie za pasem, zaraz, ale tu nikt, nikt nie mówi o Bożym Narodzeniu, tego też nikt nie widzi, a dlaczego?
Podzieliłam się swoimi wątpliwościami. Usłyszałam, że apostołowie też nie znali dnia ani godziny, a zawsze mówili "tak jest" i biegli z Ewangelią.
Cóż. Pojechaliśmy kolejny raz.
To było o tym, jak się zakłada wspólnotę. Usłyszeliśmy:
- Pamiętajcie: może tak być, że proboszcz będzie miał swoją wizję neokatechumenatu i wspólnoty. Nie słuchajcie go. Róbcie swoje.

- Czy ty słyszałaś to, co ja? Bo może ja źle usłyszałem? Mamy nie słuchać proboszczów? Przecież to pachnie schizmą w kościele...
- Słyszałam dokładnie to samo, co ty. I nie zgadzam się. Ja nie chcę już na to jeździć. Ile w końcu można mieć w życiu powołań. Jestem żoną. Jestem matką. Nie potrzebuję się nobilitować władzą we wspólnocie. I śmierdzi sektą. Nie powinniśmy się byli na to zgodzić. Spływamy. Natychmiast. Nie przyłożę do tego więcej ręki. Boże drogi. A czy nasi duchowni to wiedzą???

Zrobiliśmy radykalne cięcie. Przestaliśmy jeździć na spotkania "dla wtajemniczonych". Zasłoniliśmy się brakiem czasu, dziećmi i w ogóle. Pomogła nam...neo-władza. Wspólnota zacisnęła zęby. Nie tak mieli wyglądać główni odpowiedzialni...Ale...nikt nie powiedział słowa sprzeciwu. Nikt. Mieliśmy władzę, z której nie zdawaliśmy sobie w ogóle sprawy...Daną od Ducha Świętego po skrutinium. I wszyscy, oficjalnie przynajmniej, grzecznie i z pokorą milczeli.
Na spotkania "dla wtajemniczonych" jeździła pozostała część neo-ekipy, dla której zresztą po skrutinium neo-wspólnota / a pewnie i neo-władza, trochę tylko mniejsza od władzy głównych odpowiedzialnych/ stała się sposobem i przepisem na życie i w ogóle wszystkim.

I ta pozostała część ekipy przyjechała wkrótce ze spotkania.
Sprawozdanie:
- Katechiści mówią, że kto jest na drodze neokatechumenalnej, ten nie powinien być w żadnym innym ruchu w Kościele.
- ...na spotkaniach w kręgu się milczy i nie należy dyskutować...
A jednak naprawdę nie mogłam zareagować inaczej...
- Dlaczego - spytałam?
- Bo to znaczy, że się nie ufa drodze.
Wstałam. Powiedziałam:
- Śmierdzi sektą.
I zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. Ludzie pospuszczali głowy. Ale to trwało krótko, bo się chórem odezwały "neo - betony", gotowe za wszelką cenę bronić neo-idei. Naprawdę za wszelką cenę. Jeszcze trochę i zrobią ze mnie idiotkę...
- Ona ma rację. Śmierdzi sektą. - wsparł mnie Mąż, jakby nie było, główny odpowiedzialny. Pomogło, ale tylko na chwilę.
- Ale katechiści mówią, że...
- Katechiści??? Posłuchaj, katechiści przekazują nam coś, co "leci z góry", jest niejasne i nie wiadomo od kogo. Nikt nie ma prawa mi zabronić być w jakimkolwiek innym miejscu w Kościele. A z tego wszystkiego, co ty mówisz, ja mam takie wrażenie, że ktoś z tyłu trzyma mnie za mordę, a ja nawet nie wiem, kto. Śmierdzi sektą. Na pewno. Nie zgadzam się na to. Nigdy.
...w tym miejscu ludziom jeszcze wrócił jakiś odruch sprzed lat, że należy zapytać prezbitera. Odpowiedział:
- Ona ma rację. To jest duch sekciarstwa, może wyście to nie tak tam usłyszeli...
Ks. proboszcz próbował łagodzić sprawę...I miał rację, bo awantura nie była potrzebna. Ale i tak nic by nikt nie uzyskał. Dla tych ludzi, którzy zostali - wspólnota była wszystkim. Przez całe lata - ta wspólnota dawała im poczucie przynależności do ważnej rzeczywistości. Kto się wyłamał - szedł po prostu na aut. Nie ufał drodze. A droga, zwłaszcza po skrutinium - była święta...
I poszliśmy. Tym razem "w ciemno", bo po latach neo-doświadczeń my też zostaliśmy pozbawieni połowy co najmniej kontaktów z wszelkimi innymi ludźmi.
Nie wiedzieliśmy jednej rzeczy: że my poszliśmy, ale żaden katechista nie zdjął z nas neo-władzy...
Nikt we wspólnocie nie podjął żadnej sensownej decyzji do czasu, aż nie przyjechała ekipa katechistów.
A i ci musieli być w kłopocie, bo ostatecznie - wysłano do nas delegację.
Najbardziej "oddana drodze" i zarazem nowowybrana katechistka, gotowa bronić za każdą cenę wszystkiego, co ma związek z neo - przewodniczyła tej, niezapowiedzianej zresztą, delegacji.
- Wspólnota została bez odpowiedzialnych, więc przyszliśmy do was z zapytaniem.
- To wy jeszcze nie wybraliście nikogo do tej pory??
- Nie, bo katechiści powiedzieli, że mamy was zapytać, czy chcecie być nimi dalej.
- To aż tak??
- Co aż tak?
- Mniejsza z tym. Nie chcemy. Na pewno.
- A czy wrócicie do wspólnoty?
- A ja ci na to pytanie nie odpowiem.
- A dlaczego?
- Bo mam takie wrażenie, że cokolwiek teraz odpowiem, i tak się może obrócić przeciwko mnie i mojemu mężowi. I coś ci jeszcze powiem: ty się teraz cieszysz posiadaną władzą, ale szkoda tych wszystkich, co się dostaną pod twój but. Jesteś zwykłym neokatechumenalnym betonem i nie ma w tobie za grosz Ewangelii. Leć nawracać świat. Ale nie tutaj. Przyszliście w tyle osób, a ja jestem sama jedna. Ale to jest mój dom. Dziękuję wam wszystkim bardzo za wizytę - ale ja już nie chcę dłużej rozmawiać. Idźcie sobie, z Panem Bogiem.

Katechiści powiedzieli...katechiści powiedzieli ostatecznie i oficjalnie, że tak naprawdę to odeszliśmy z Mężem ze wspólnoty dlatego, że mamy kłopoty z wypełnieniem zadania ze skrutinium, bo jesteśmy za bardzo przywiązani do dóbr doczesnych.
...nie dementowaliśmy tej wypowiedzi, bo po pierwsze i tak by nikt nie uwierzył...co katechiści powiedzieli, jest na zawsze święte.
Bawiło nas to zresztą, że u nas się stało akurat odwrotnie, ale nie zdążyliśmy się pochwalić przed wspólnotą, zresztą nawet nie mogliśmy, bo to każdy miał sam i bez szumu naokoło...
Tajemnice, tajemnice...Tajemnicą jest wewnętrzne życie wspólnoty, nie wolno o tym rozpowiadać nikomu. Tajemnicą są teksty katechez, zadania ze skrutiniów.
Tajemnicą są pieśni ze spotkań. Tajemnicą są wszelkie wiadomości wspólnotowe dla tych wszystkich, co odeszli ze wspólnoty.
Tajemnicą jest dokładnie niemal wszystko, aktualnie - nawet na neo-listę dyskusyjną w internecie nie można się dostać bez podania hasła.
Neokatechumenat jest tajemnicą.
A ze skojarzeń odległych i bardzo mało powiązanych, ale kto wie, wszak życie jest tajemnicą...:
Zaproszono mnie raz w Heidelbergu na spotkanie sekty Hare Kriszna. Wszyscy stali i klaskali. Rytm znałam dobrze. To taki sam rytm, jak w neokatechumenacie...
O sektach może raz jeszcze: wyszliśmy z neo-, trafiliśmy w totalną pustkę...Miałam przez rok takie objawy, jak po wyjściu z sekty (kiedyś je ze zdumieniem przeczytałam w podręczniku psychologicznym!): depresje. Bóle głowy. Chęć powrotu. Brak wspólnego języka z "reszta świata".
Pomału, bardzo pomału wracaliśmy do "normalnego życia" wśród ludzi.
W Kościele...przypomniałam sobie, że w Kościele też przecież kiedyś miałam swoje miejsce...
Bogu niech będą dzięki. I tym wszystkim dobrym ludziom, którzy mnie wtedy jeszcze pamiętali.
Zaczęłam jeździć na szkolenia do Warszawy.
Już na pierwszym spotkaniu zorientowałam się, że...nic nie rozumiem.
Naprawdę.
A przecież ja kiedyś, całe lata temu, znałam tych wszystkich ludzi. Zapisywałam podobne wykłady.
A tu teraz tak...jakby ci wszyscy, znani, kochani, mówili zupełnie obcym językiem. Ale to zupełnie obcym.
...bo ja przez całe lata mówiłam neo-kodem...Aż stał się częścią mnie.

To trwało mnie więcej dwa lata.
Moje wychodzenie z neokatechumenatu.
Choć dawno mnie tam już nie było, choć wspólnota nabrała wody w usta, strzegąc pilnie neo-tajemnicy. Choć dzieci na szczęście szybko zapomniały, że to salka jest do modlitwy a nie kościół. Choć zniknęli dokładnie wszyscy, została garstka Przyjaciół, którzy pewnie i tak by zostali, bo się polubiliśmy bardzo.
Ale nie rozmawiamy o neo. Żadna ze stron nie porusza tego tematu.

 

 

Rok 1996/97

 

Wigilia Bożego Narodzenia.

Jutro jedziemy na ślub Kaśki /wspomnianej wcześniej/. Wychodzi za mąż za kogoś z neokatechumenatu.
Na ślub nie zdążyliśmy, bo to było daleko, a ja się nie czułam najlepiej. Za to na wesele dojechaliśmy.
Kaśka...Kaśka nie miała takiego szczęścia jak ja...
Była "na drodze", uparła się na męża "z drogi".
Rodzicom się nie podobał.
Ona zresztą jego rodzicom też bodajże niespecjalnie.
Ale co to właściwie ma do rzeczy, prawda?
A za Kaśką wszak stała cała wspólnota...
Którą musiała zostawić, bo mąż był w młodszej wspólnocie. Gdzie poznał wcześniej mężatkę /z mężem/, z którą miał romans. I może dziecko, ale tego mężatka nie jest pewna.
Katechiści...katechiści rozdzielili układ, przenosząc mężatkę z mężem do innej wspólnoty. I bodajże tyle.
Kaśka wyszła za mąż, mając pełne rozeznanie w sytuacji. Powiedziała zresztą, że jak mąż, to tylko "z drogi". Bo ona chce "robić drogę" i się nawracać.
...i po latach: Kaśka odeszła "z drogi". Od Kaśki odszedł mąż. Została sama z dzieckiem. Bez męża, bez neokatechumenatu.

 

Rok 1997

Styczeń. Za kilka dni mam wyjazd. Po wielu przygotowaniach, kursach odbywanych w Warszawie pod okiem Kościoła, spełnia się marzenie mojego życia. Przyjaciele mi pomogli, forsa spadła dosłownie z Nieba, mniejsza o detale, to na inną opowieść.
Po neo- nie został we mnie ślad, mogę spokojnie odwiedzić katechistów, którzy właśnie przyjechali z całą ekipą, głosić kolejne katechezy. Chcę ich zobaczyć, lubiłam ich, to oddane, ofiarne małżeństwo. Mieszkają teraz razem z wędrownym katechistą - księdzem w jakimś wynajętym domu.
Żartujemy trochę. Mój dawny "główny" próbuje mi zasugerować, że nie jest dobrze kobiecie robić to, co chce, że czy ja się zapytałam Pana Boga, czy to jest dobrze zostawiać męża samego na kilka tygodni. Odpowiadam mu w żartach, że na szczęście nie ma już nade mną żadnej dawnej władzy...
Wchodzi młody ksiądz. Opowiada o swojej historii, o tym, jak właśnie zostawił chorą matkę, bo tu trzeba teraz głosić katechezy...
Wpada mi do głowy taki pomysł: zapytam go po prostu, czy on czasem nie widzi tego, co ja...
- Słuchaj, a czy ty czasem nie masz takiego wrażenia, że neokatechumenat, z całą swoją liturgią, "infrastrukturą", zapleczem, jakkolwiek to nazwać, z armią katechistów, z tym wszystkim, co ma i jeszcze będzie miał - urwie się pewnego dnia od Kościoła? Tak niejako siłą ciężkości...Bo to jest już całkiem duży byt. I samodzielny. No?
- Wiesz, a cóż by się takiego złego stało, jakby była dwa kościoły, i jednym głosem by chwaliły Pana Boga?

...i to było nasze ostatnie tete a tete z neokatechumenatem...Dyskusji nie podjęliśmy. Wyszliśmy. I nie spotkaliśmy się nigdy więcej.

A na wyjeździe pojęłam jedną rzecz: tu na tym nowym gruncie neokatechumenat w bardzo niedługim czasie przeobraziłby się w zwykłą sektę. Usłyszałam zresztą, że rodzimi biskupi są mu niechętni. I zapewne wiedzą, dlaczego.
Neokatechumenat jest faktycznie - dla Europy... Ale właściwie - dlaczego?

 

Rok 2001.

Nie wróciłabym do tematu więcej. Ale kupiłam książkę Ks. Skotnickiego, a potem próbowałam go znaleźć w internecie. Słabo się na tym znam, więc po prostu wpisałam hasło neokatechumenat w wyszukiwarkę.
Nie wpadło by mi nigdy wcześniej do głowy, że aż tyle tego tam jest...

Postanawiam zatem po latach dorzucić swój głos, bez próby ostatecznej oceny, wyłącznie na zasadzie świadectwa.
Z neokatechumenatu zresztą mam po dziś dzień kilku cennych Przyjaciół i bez względu na to, na jakim etapie są "na drodze" /a przecież mi nie powiedzą bez pytania, bo ja jestem z zewnątrz...o ile w ogóle cokolwiek powiedzą.../ -wiele im zawdzięczam, ciepła, dobra, promiennej życzliwości.
Z neokatechumenatu do dziś pamiętam wiele cennych tekstów i pieśni.
Ale to nie zmienia faktu - ile razy spotykam kogoś "z drogi", choćby w internecie - nowicjuszowi zawsze mówię: "do pierwszego skrutinium. Potem uciekaj. A przez cały czas miej oczy i uszy szeroko otwarte. Tak na wszelki wypadek." A z "wtajemniczonym" w ogóle nie rozmawiam, bo on i tak wie na pewno lepiej. Bo katechiści mówią, że...

O właśnie. Katechiści mówią, że. Że nad "drogę" nie ma lepszej drogi.
A ci, co zostają wewnątrz układu - po latach nie znają innego głosu. Oprócz głosu katechistów, co się rozlega w równoległych do kościoła salkach.
Katechiści... są wolni jak ptaki niebieskie...? Nieprawda. Zginęliby razem z dziećmi, gdyby nie składki ze wspólnoty. Nie widzieliby kawałka świata, gdyby nie neo-wyjazdy.
Katechiści - co mogą mówić innego, jak nie to, że najlepszy jest neokatechumenat? Jedyna matka-żywicielka.
Katechiści - kto ich właściwie uczy i przygotowuje?
I w imię czego...stosują te wszystkie psychologiczne manipulacje...i kto za nimi tak naprawdę stoi? Kto?
Katechiści - świadomie czy nie - posługują się imieniem Kościoła i Jego całym bogactwem ludzi i charyzmatów - do tworzenia konstrukcji, która żyje swoim własnym życiem, strzeżona przez rozmaite tajemnice.
Katechiści - niechby spróbowali po latach zająć się czym innym...Nie zajmą się. Już nie potrafią. Już nie mają dawnych znajomych, dawnego kawałka świata. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciąga się neokatechumenat...

Miriam.


Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone
strona główna